Historia, o której się zapomina przypomni o sobie sama

Autorka tego tekstu urodziła się w 1995 roku, ale na żadnym etapie edukacji nie opowiedziano jej o akcji „Wisła”. Większość jej znajomych — studentów uczelni technicznej, a więc ludzi ze średnim wykształceniem — nigdy nie słyszała o wydarzeniach z 1947 roku, a znaczna część z nich nawet nie kojarzy kryptonimu akcji


W ostatnich latach wiele mówimy o odkłamywaniu historii, domagamy się odzyskania odebranej nam prawdy i przez lata zacieranej pamięci — pragniemy rzeczywistości niewykrzywionej w lustrze III RP. Chociaż z zadumą i powagą składamy kwiaty pod katyńskimi krzyżami, to Żołnierzy Wyklętych przerabiamy do porzygu organizując biegi, happeningi i gry miejskie oraz produkując czapeczki, pościel i majtki z ich podobiznami. Pomimo wątpliwości natury estetycznej, trzeba przyznać, że jest to nie tylko prawo kapitalizmu, ale również historii. Te wydarzenia znów są nasze, mamy bohaterów, własną legendę, własny produkt krajowy (jak szorty z brytyjskiej flagi). Możemy wytyczać proste granice, dzielić na białe i czarne.

I chyba tylko to tłumaczy wybiórczość narodowych wspomnień, przyzwolenie na zakłamanie, które tym razem nie jest kwestią sowieckiej cenzury, ale tchórzostwa. Wydarzenia, które rozegrały się po wojnie są historią nie tylko Polski, ale również świadectwem tego, do jakiego okrucieństwa zdolny jest człowiek. Stanowią opowieść o niesamowitym cierpieniu, ale również o przebaczeniu i zabliźnianiu się ran w zbiorowej świadomości. Są one historią pewnych ludzi i niezależnie od tego, jak będziemy ich oceniać, nie powinniśmy odbierać im prawa do pamięci. Wolimy jednak milczeć, a o „historycznej prawdzie” mówić tam, gdzie to dla nas wygodne, zarzucając przy tym absurd twierdzeniu, iż bieżąca polityka dyktuje historyczną narrację.

Z niezwykłą lekkością, niczym gumką do ścierania, pozwalamy wymazać pamięć o 600 rozstrzelanych lub żywcem spalonych ofiarach wojska polskiego, 3 tysiącach osób zmarłych w transporcie, tysiącach ludzi zmarłych z wycieńczenia w obozach pracy oraz zakatowanych w obozach koncentracyjnych funkcjonujących na terenach Rzeczpospolitej aż do lat pięćdziesiątych, a w końcu o 140 tysiącach ludzi przymusowo przesiedlonych w inne regiony Polski lub wywiezionych na Syberię.

W siedemdziesiątą rocznicę akcji „Wisła” brakuje funduszy, aby uczcić pamięć tych, których większość była polskimi obywatelami o ukraińskim pochodzeniu. 70 lat po tych tragicznych wydarzeniach wciąż pokutuje mit, historyczna bzdura, że „Wisła” miała stanowić odpowiedź na wydarzenia na Wołyniu w latach 1943-1944. W rzeczywistości akcja została zaplanowana przez rząd centralny w Warszawie i odbyłaby się nawet bez zabójstwa Świerczewskiego dokonanego przez żołnierzy UPA.

Wraz z historią wysiedlanych Ukraińców, Łemków, Dolinian i Bojków w niepamięć odchodzi historia obozu pracy w Jaworznie, który w 1943 roku utworzyli Niemcy, a który funkcjonował jeszcze do roku 1949, kierowany po wojnie przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Przez cały ten okres istniał także podobóz ukraińsko-łemkowski, w którym zginęły co najmniej 162 osoby. Tak samo zanika prawda o Oświęcimiu — w 1948 roku przebywało w nim jeszcze 40 tysięcy więźniów różnej narodowości. Wszyscy zapominamy, że zesłania na Sybir nie dotyczyły jedynie uczestników dziewiętnastowiecznych powstań i wojen, a wywózka w głąb Związku Radzickiego spotkała również ludzi przesiedlanych w akcji „Wisła”.

I być może to wszystko można byłoby jakoś wytłumaczyć, uzasadnić (chociaż to nasz wieszcz narodowy pisał: „Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie”). Nie istnieje jednak żadna wartość, żadna dziwacznie pojmowana racja stanu, która usprawiedliwiałaby kłamstwo. 9 lipca w Warszawie po raz pierwszy w naszej historii odbędą się obchody Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. W żaden sposób nie wolno nam umniejszać tamtej tragedii, a tym bardziej przeczyć faktowi ludobójstwa, którego dokonano. Niestety organizatorzy obchodów próbują forsować teorię, jakoby akcja „Wisła” miała być słuszną odpowiedzią i aktem sprawiedliwości wobec zbrodni wołyńskich. Chociaż uchwała przyjęta przez sejm w 2016 roku mówi o ofiarach zamordowanych w latach 1939-1945, środowiska prawicowe domagają się uznania „Wisły” za operację „kładącą kres ukraińskiemu terroryzmowi na ziemiach polskich” i wprowadzenia ustawy mówiącej o polskich ofiarach z lat 1939-1947.

Podobnie, nie istnieje żadne wytłumaczenie dla udziału w uroczystościach dnia pamięci ofiar nacjonalizmu ludzi maszerujących polskimi ulicami skandując: „Nadchodzą, nadchodzą nacjonaliści!”. Tymczasem to właśnie przedstawiciele środowisk nacjonalistycznych są głównymi organizatorami tych obchodów. Nic przecież tak dobrze jak wydarzenia z Wołynia, które będziemy tego dnia wspominać, nie ukazuje, do czego prowadzi nacjonalizm. Bez znaczenia czy polski, czy ukraiński. I na koniec wreszcie — w tym roku oficjalne uroczystości przypadają na 9 lipca, a więc rocznicę tragicznych wydarzeń z Terki, kiedy Wojsko Ochrony Pogranicza w 1946 roku zamknęło w stodole ponad 30 mieszkańców wsi o ukraińskim pochodzeniu, w tym kobiety i dzieci, i spaliło ich żywcem.

Biorąc pod uwagę ostatnie wypowiedzi polskich polityków oraz aktualną narrację środowisk nacjonalistycznych można śmiało przypuszczać, że marsz, który przejdzie tego dnia ulicami Warszawy, będzie miał otwarcie antyukraiński charakter. Współcześnie Ukraińcy to, tak samo jak przed siedemdziesięciu laty, nasi sąsiedzi, współpracownicy i znajomi. Niestety jednak historia, o której się zapomina, często przypomina o sobie sama. Przy tym, tak jak kiedyś można było mówić o decyzjach dyktowanych przez Moskwę czy okrucieństwie wywołanym doświadczeniem wojny, dzisiaj nie ma już usprawiedliwienia dla naszej nienawiści czy obojętności, kiedy wybrzmiewa ona na ulicach naszych miast.

Adelina Adamkiewicz

Dodaj komentarz